Nie potrafię siedzieć bezczynnie


Fot.: Michał Stefaniak
Cykl: Blogowe spotkania literackie

Zapraszam na kolejne „Blogowe spotkanie literackie” – tym razem nie będzie to recenzja, a rozmowa. Głównym bohaterem będzie dziennikarz, autor tekstów piosenek i książek biograficznych, animator kultury, wydawca, a w dzieciństwie nawet członek podwórkowego gangu, Rafał Podraza. Jak sam mówi: „(…) nie potrafię siedzieć bezczynnie – życie jest zbyt krótkie”.

Urodziłeś się w Jaworze pod koniec lat 70. ubiegłego wieku…
Tak, ale mieszkałem w Lubinie. Prawdę mówiąc, w Jaworze poza narodzinami byłem zaledwie trzy razy.

Jak wspominasz Lubin?

Jak wspominam Lubin?... Mieszkałem tam. Chodziłem do szkoły podstawowej. Zacząłem pisać. Mam tam rodzinę, małą grupkę znajomych. Ot, jedno z miejsc na mapie, gdzie spędziłem kawał czasu. Fajne wspomnienia, ale nie na tyle fajne, by chcieć wrócić tam na stare lata.

Właśnie, twój debiut literacki miał miejsce bardzo wcześnie…

Miałem prawie 9 lat. Moje dwa utwory wydrukowano w gazecie „Polska Miedź”: „Milioner” i „Szła noc”. W siódmej klasie szkoły podstawowej napisałem sztukę, która dostała wyróżnienie w Teatrze Polskim we Wrocławiu.

… W konkursie „Dramaturgia Młodych”?
Tak. Trzyaktówka pod tytułem „Grzegorz, Antek i reszta” o dwóch braciach wychowywanych przez matkę. Niestety, nie mam egzemplarza tego „dzieła”.

Uczyłeś się w Legnicy…
Tak. III Liceum Ogólnokształcące w Legnicy, w Lubinie startowałem do prestiżowej „jedynki”, ale się nie dostałem, bo miałem za mało punktów, stąd Legnica. Widać tak miało być; w trakcie nauki w liceum zacząłem pracować w legnickich mediach. Dzisiaj śmiało powiem, że czasy licealne, to były – jak dla mnie - dobre czasy.

Jesteś humanistą?
Powiedziałbym wręcz, typowym humanistą. Matematyka zawsze była moją bolączką.

Do końca byłeś taki wzorowy, czy miewałeś jednak coś za uszami w latach szkolnych?
Byłem chyba dobrym uczniem, ale na pewno nie aniołem. Często pyskowałem. Miałem własne zdanie. Poza tym przez moment miałem nawet podwórkowy gang.

Gang?!
Tak. Dorastałem w czasie, kiedy prawie wszystko było na kartki. Jeśli jednak miałeś dzieci, to przydziały były większe. Do gangu należeli kumple z podwórka. Wynajmowaliśmy się ludziom do kolejki w pobliskim spożywczaku. Cennik był ustalony odgórnie: cukierki lub  czekolada. Wszystko prosperowało znakomicie do momentu, kiedy poszedłem do sklepu z prawdziwą mamą. Biedna doznała w szoku, gdy usłyszała od ekspedientki szorstko, że to nieładnie udawać matkę obcego dziecka, by dostać więcej cukru. Na nic były tłumaczenia mojej rodzicielki, ekspedientka wiedziała swoje. Chyba nie muszę mówić, co się wydarzyło w domu… Ale co się najadłem słodyczy, to moje.

Zostając przy temacie szkolnym, był jakiś nauczyciel, który rozbudził w tobie pasję lub w szczególny sposób pomógł się rozwijać?
Miałem szczęście do polonistów. Maria Pokryszczak była w podstawówce. W liceum Maria Leszczyńska - chodząca encyklopedia. W klasie maturalnej przejęła mnie, jeśli mogę tak powiedzieć, Katarzyna Zagrobelna-Rzepka, to był chyba najbardziej twórczy okres w moim licealnym życiu.

A czym zajmowałeś się poza szkołą?
Pracowałem. Pisałem do tygodnika ”Panorama Legnicka”. Miałem tam własną rubrykę dla młodych „Przeczytaj, to dla ciebie”.

Jak zaczęła się twoja współpraca z „Panoramą Legnicką”?
Napisałem do nich list z zapytaniem, czy mogę napisać artykuł o Annie Jantar. Oddzwonili i się zaczęło. Wszystko się skończyło, kiedy przeszedłem do „Konkretów”.

Dlaczego?
To był konkurencyjny tygodnik. Kiedy redaktor naczelny stwierdził, że wyżej, niż „Panorama” nie wyskoczę, to postanowiłem mu udowodnić, że jednak wyskoczę... W „Konkretach”, pod swoje skrzydła, wziął mnie Maciek Zalewski. Wiele się od niego nauczyłem. W międzyczasie współpracowałem też z innymi tytułami: „Rzeczpospolitą Jaworską” i magazynem kulturalnym „Wersja”.

Zmieniając temat, jesteś wicemistrzem Polski w tańcu hip-hopowym…
Dawne dzieje…. W Jaworze odbywały się mistrzostwa Polski w tańcu, na które przyjechałem z grupą taneczną z Domu Kultury „Kopernik”. Brakowało nam osób mogących wystąpić w solówkach. Postanowiłem – bardziej dla żartu – spróbować, ale to nie jedyny sukces… Był też II vice- mistrza świata w mini-formacjach i duetach, ale to naprawdę dawne dzieje. Miałem wtedy może siedemnaście lat. Słowem: nie te lata i nie te kilogramy…

Studiowałeś historię na Uniwersytecie Wrocławskim. Dlaczego akurat ten kierunek?
Zawsze lubiłem historię. W dzieciństwie zamiast oglądać bajki, zachwycałem się „Pocztem Królów Polskich” według Jana Matejki i książkami Pawła Jasienicy.

W czasie studiów napisałeś pracę socjologiczną na temat Anny Jantar…
Tak, „Legenda Anny Jantar jako zjawisko socjologiczne” - była to praca zaliczeniowa z socjologii. Po latach, wróciłem do niej. Poszerzona ukazała się w formie książki pod tytułem „Anna Jantar. Ikona z przypadku?”..

Zostając przy Annie Jantar… Zorganizowałeś najpierw Konkurs Piosenki o Nagrodę im. Anny Jantar, a później ten pomysł przerodził się w Festiwal. Jak to się zaczęło?
Pewnego razu, miałem wtedy osiemnaście lat, oglądałem Opole – koncerty „Debiutów”, gdzie uczestnicy walczyli o Nagrodę im. Anny Jantar, stwierdziłem, że to chłam. Postanowiłem zorganizować porządny festiwal Anny Jantar.
W książce telefonicznej (takie to były czasy) znalazłem numer do Jarosława Kukulskiego. To on poznał mnie z Januszem Kondratowiczem. Obaj byli w szoku, kiedy dowiedzieli się ile mam lat. Teraz, po latach, mam wrażenie, że bardziej z ciekawości, czy ten młody pasjonat sobie poradzi, zjechali do Legnicy. Potem poszło. Odbyły się cztery edycje, ostatnia z 2001 roku była już ogólnopolska. A potem wszystko umarło... Niestety, zawiść zabiła fajny pomysł. Zaszczuto mnie. Nigdzie w Legnicy nie mogłem znaleźć pracy. Po latach wróciliśmy z Jarosławem Kukulskim do pomysłu, a nowym domem Festiwalu okazała się bardzo gościnna Września, rodzinne miasto kompozytora.

Zgodnie z oświadczeniem z 2005 roku Jarosław i Natalia Kukulscy wycofali się z Festiwalu im. Anny Jantar . W czym był problem?
Powodem była rozmowa o zmianach, która się odbyła po pierwszej edycji wrzesińskiego festiwalu w 2004 roku. Natalia zaproponowała, że zostanie dyrektorem artystycznym, a Jarosław Kukulski będzie dyrektorem generalnym. Razem z Michałem Kosińskim, z którym współtworzyłem przy festiwalu, nie zgodziliśmy się na to. Odpowiedzią męża i córki artystki było oświadczenie na stronie Natalii.

Zainicjowałeś w Szczecinie Zjazd Młodych Gwiazd, w którym bierze udział uzdolniona wokalnie młodzież. Jak powstał pomysł na ten cykl? Jaka jest idea tej imprezy?
To mój drugi festiwal. Idea zawsze pozostaje ta sama: „ocalić od zapomnienia”. Bardzo się cieszę, kiedy po latach ponownie ożywają przeboje sprzed lat i ich wykonawcy. Cieszy mnie, że młodzi sięgają po te „starocie” i nagle odkrywają, iż są to fajne numery. Zjazd Młodych Gwiazd uczy też pokory. W dobie zalewu muzyką zachodnią, gdzie dominuje język angielski. Podczas ZMG śpiewa się tylko po polsku  i nagle okazuje się, że wcale nie jest to takie proste. Młodzi nie potrafią śpiewać po polsku! 

Do tej pory odbyły się trzy edycje Zjazdu Młodych Gwiazd. Były dziewczyny bigbitu, Jarocka i dziewczyny rocka. Jakie są plany kolejne ZMG?
Plan jest jeszcze na dwie edycje. Tegoroczna będzie poświęcona Januszowi Kondratowiczowi. Potem chciałbym robić coś innego, albo spektakularnie zmienić klimat Zjazdu. 

Na koncie masz kilka tomików wierszy, ale bardzo rzadko promujesz swoją poezję podczas spotkań autorskich…
Nie czuję się poetą. Zawsze chciałem być tekściarzem, nigdy autorem wierszy.

Piszesz teksty piosenek między innymi dla Marcina Błądzińskiego. W 2018 roku ukazała się jego płyta z twoimi tekstami pod tytułem „We śnie”. Poznaliście się w latach szkolnych. Jak to się zaczęło?

Byłem w drugiej klasie liceum, on w pierwszej technikum. Poznała nas ze sobą Beata Stefanik, która była odpowiedzialna za działania artystyczne w szkole. Pewnego razu zapytała mnie, czy nie chciałbym napisać tekstu do muzyki Marcina – zgodziłem się. Wspólnie stworzyliśmy kilka piosenek. Wygraliśmy nawet kilka konkursów. Najbardziej w pamięci zapadały mi dwa numery „Jesienne liście” i „Chciałbym”. Przyjaźnimy się do dzisiaj.

Pisałeś też dla Kasi Wilk i Bogdana Trojanka…
Z Kasią znamy się jeszcze z Lubina. Jak się to mówi, jesteśmy z tego samego podwórka. Z kolei dla Bogdana zacząłem pisać przypadkowo. Przyjechał do mnie i zapytał, czy coś bym mu nie napisał. Zgodziłem się, lubię wyzwania. Pisałem także dla wielu innych wykonawców, ale nie jestem typowym tekściarzem - nie potrafię pisać na zamówienie.

Którą z napisanych przez siebie piosenek uważasz za swoją ulubioną?

Nie mam rankingu, ale chętnie wracam do piosenek napisanych z Jurkiem Petersburskim.

Kogo określiłbyś autorytetem, jeśli chodzi o pisanie piosenek?
Kondratowicz, zawsze Janusz Kondratowicz. Nie tylko jako autor tekstów, ale i człowiek. Znaliśmy się wiele lat. Wielki, skromny człowiek. Prawdziwy przyjaciel i nauczyciel.

Zmieniając temat, jesienią 2006 roku postanowiłeś zabrać się za wspomnienia o Magdalenie Samozwaniec…
Tak. Pewnego razu, dosłownie założyłem się z Mariolą Pryzwan, że napiszę książkę. Rok zbierałem materiały, potem znalazłem wydawcę i na poważnie zaczęła się moja przygoda z pisaniem.

Fot.: Michał Stefaniak. 
Jesteś autorem wielu książek biograficznych. Praca, nad którą z nich sprawiła ci największą przyjemność?

Znów nie mam rankingu. Każda ma w sobie coś ze mnie. Na pewno chętnie wracam do debiutu, ale także do „Kłobukowskiej”. Zupełnie osobny rozdział stanowi mój wywiad-rzeka z Januszem Kondratowiczem „Wieczór nad rzeką zdarzeń”. Bardzo przeżyłem pracę nad tą książką. Janusz zmarł w trakcie jej pisania, stąd wielu tematów nie poruszyliśmy.

Każda ma coś z ciebie? Mógłbyś tę myśl rozwinąć?
Książka jest, jak dziecko, więc starasz się, by była jak najlepsza. Docierasz do ciekawych materiałów, chcesz by była piękna, inna, niż wydane do tej pory i miała w sobie coś, co spowoduje, że czytelnik po nią sięgnie. Na pewno każda książka, to inne wspomnienia, inni ludzie, inne sytuacje: i dobre, i złe. 

Jesteś uznanym specjalistą od rodziny Kossaków, z powodzeniem piszesz też o muzyce i sporcie. Która z tych dziedzin jest ci najbliższa i dlaczego?
Patrząc na obecny rynek wydawniczy, widzę, że speców od Kossaków mamy cały wysyp. Szkoda tylko, że to są rzeczy odtwórcze. Oczywiście nie siedzę tylko w Kossakach, bo bym się zanudził. Stąd moje ucieczki w różne gatunki, tematy, światy. Zawsze jednak przyświeca mi jedna myśl: pokazać czytelnikowi coś, czego nie zna lub, z czego do końca nie zdawał sobie sprawy. Cieszę się, gdy ten cel zostaje osiągnięty, tak było przy „Kłobukowskiej” i „Przegranych medalach”.

Książki muzyczne i sportowe wydawane są głównie przez Oficynę R…

Tak. Co ciekawe, mogę wydawać wszędzie, gdzie tylko sobie zamarzę, ale pod warunkiem, że będę pisał o Kossakach. Ja tak nie chcę.

Wspomniałeś, że na rynku wydawniczym mamy wysyp Kossakologów. Które z dotychczas wydanych pozycji o Kossakach byś polecił, a które odradził?
Nie jestem panem i władcą w tym temacie, więc nie będę ferował wyroków. Wiem jedno: ludzie kochający Kossaków natychmiast poznają się na gniocie.

W 2017 roku ukazała się książka Magdaleny Samozwaniec opracowana przez ciebie „Trzymajmy się. Życiowe rady dla starych i młodych”. Czego mogą spodziewać się czytelnicy?
Rad i porad. Treść jest nadal bardzo aktualna i nic, a nic nie trąci myszką.

A przywołałbyś jakąś radę Magdaleny Samozwaniec?
Samozwaniec mówi, że nie powinniśmy się bogacić, tylko wydawać to, co zarobimy. Bo gdy umrzemy i zostanie zbyt dużo pieniędzy, to rodzina się pokłóci, a to najgorsze, co może się zdarzyć.

Jak ci się współpracowało z Różą Czerniawską-Karcz nad książką „Madzia i… Magdalena , czyli o Samozwaniec inaczej”?
Dobrze, każde z nas wnosiło do tej publikacji coś swojego. Może nie jest gabarytowo duża, ale pokazuje dotąd nieznaną twarz pisarki.

We wstępie napisałeś „(…) Obawiałem się jednak, czy podołam, czy po naniesieniu (momentami znaczących) poprawek, uzupełnieniu brakujących informacji, sprostowaniu nieścisłości lub przekłamań, zachowam to, co pani Krystyna chciała przekazać w swoich wspomnieniach. (…)”. Skąd te obawy u ciebie?
Pomimo że wydałem tyle książek, zdaję sobie sprawę ze swoich ułomności. Sukces ma wielu ojców – zawsze o tym pamiętam. 

Twoich ułomności? Co konkretnie masz na myśli?
Powiem tylko tyle, że nie byłem omnibusem z języka polskiego. Redakcyjnie wspomagam się zawodowcami, a przy składaniu liczę się ze zdaniem grafika.

Róża Czerniawska-Karcz wspominała, że ikonografia książki jest dla ciebie równie ważna, co tekst. To zresztą widać w twoich publikacjach. Powiedz mi, dlaczego to jest według ciebie takie ważne?
Ludzie najpierw widzą, a potem czytają. To nie czasy, kiedy książka broniła się sama treścią, teraz musi być ładnie opakowana, a tym opakowaniem są właśnie zdjęcia, czy dokumenty. Poza tym lubię, kiedy opisywane zdarzenia i wizerunki ludzi mogą być także pokazane.   

Jakie kryteria według ciebie powinna spełniać dobra literatura faktu?
Musi mnie zaciekawić. To dotyczy wszystkich moich działań, czy to recenzenckich, czy artykułów do gazet. Może jest to narcystyczne, ale uważam, że jeśli mnie zaciekawiło, to innych też – póki co się udaje.

Kto jest dla ciebie autorytetem, jeśli chodzi o pisanie książek biograficznych? Od kogo się uczyłeś?
Trudno się od kogoś uczyć, bo będzie to kopiowanie, a nie chcemy być kopistami. Każdy autor musi znaleźć swój klucz. Sam się sobie dziwię, gdy mając temat w głowie, potrafię go sobie rozłożyć na czynniki pierwsze i stworzyć plan książki, ale to chyba nazywa się doświadczeniem nabytym na 20 wcześniejszych publikacjach, niż uczenie się, czy podglądanie autorytetów. Ja sam staram się bawić formą, więc raz były to w moim wykonaniu zebrane wspomnienia, innym razem wywiad-rzeka, czy też gawędy – uważam, że nie wolno stać w miejscu.

Jakich autorów w takim razie cenisz?
Wysoko cenię książki Joanny Jurgały-Jureczki, zazdroszczę wiedzy Elżbiecie Hurnikowej, czy łatwości w pisaniu, jaką miała Samozwaniec. Godna pozazdroszczenia jest też umiejętność patrzenia na świat Mariusza Szczygła, ale  nie można mieć wszystkiego.

Jak bardzo musisz poznać czyjeś życie, żeby napisać dobrą książkę biograficzną o tej osobie? Jak wyglądają kulisy pracy nad przykładową książką? Najpierw jest pomysł, a potem od czego zaczynasz?
To nie jest tak. Ta osoba musi mnie czymś „kupić” – czasem jest to jakieś zdjęcie, zdarzenie z jej życia, czy zdanie, które wypowiedziała. Na pewno nie potrafię pisać na zlecenie, choć kilka takich propozycji miałem. Jeśli nie czuję bohatera, to wiem, że nie będzie to dobra książka. Z kolei, jeżeli już powiem „tak”, to zgłębiam temat.

Powiedziałeś, że osoba, która ma stać się bohaterem musi cię czymś „kupić”. Czym „kupili” cię bohaterowie twoich dotychczasowych książek?
Trudno odpowiedzieć na to pytanie. Każdy musi mieć osobowość. Mieli ją Majdaniec, Kondratowicz, Kłobukowska, Dzikowski, Jantar, Kossak i jego córki. Muszą być niebanalni, a zarazem uniwersalni.

W swoim zawodzie, jakim jest dziennikarstwo często spotykałeś i spotykasz sławnych ludzi. Wśród nich przeważają osoby grzeszące, czy niegrzeszące skromnością?
Fakt, praca dziennikarza pozwala spotykać osoby, które wielu chciałoby poznać. Przez lata spotykałem tych ludzi mnóstwo i wiem jedno: im większa gwiazda, tym skromniejsza. To jak z psem; im mniejszy, tym bardziej szczeka, by ktoś go zauważył.  

Ludzie lubią myśleć o swojej pracy, że ma sens i słusznie, bo inaczej, po co się czymś zajmować. Jaki twoim zdaniem ma sens praca współczesnego biografisty, osoby zajmującej się opracowywaniem książek i dziennikarza?
Ma ogromny sens. Przecież póki o kimś mówimy, ta osoba żyje, a ja lubię przywracać ludzi do „życia”. Tak było w przypadku Majdaniec, Kłobukowskiej, Dzikowskiego, Kondratowicza i sportsmenek. Ludzie na nowo zaczęli się nimi interesować.

W swojej pracy dziennikarskiej – z tego, co zauważyłam – bardzo często używasz wywiadu. To twój ulubiony gatunek?
Tak. Bardzo lubię słuchać ludzi.

Jakie kryteria według ciebie powinien spełniać dobry wywiad?
Nie może być banalny.


Udzielałeś się też w telewizji…
Dano mi szansę na fajną przygodę. Dzięki szefowej TVP Szczecin, Marii Bartczak, co tydzień mogłem wraz z Różą Czerniawską-Karcz mówić o książkach w „Kąciku literackim”. Z kolei dzięki Zuzi Dobruckiej i całej ekipie TVP Rozrywka mogłem realizować swój autorski program „Na festiwalowej scenie…”, łącznie przygotowałem 24 odcinki. Cudowne wspomnienia – mam nadzieję, że kiedyś się ta przygoda jeszcze powtórzy.


Ale ostatnio dość często gościłeś na Woronicza?
No tak. Produkowałem się pod koniec ubiegłego roku, mówiąc o piosenkach na potrzeby 6 sezonu „Historii jednego przeboju”, a teraz jadę do Warszawy na nagranie programu „Gwiazdozbiór”. Będę w nim mówił znów o gwiazdach sprzed lat. Łącznie zaplanowanych jest 12 odcinków.



Gwiazda… Ostatnio można cię też czytać w tygodniku „Na żywo”.
Do gwiazdy mi bardzo, ale to bardzo daleko. Zbyt dobrze poznałem tę stronę medalu przez moich znajomych, których na co dzień oglądamy w gazetach i telewizji, by mnie to kręciło. Jest dobrze tak, jak jest. A wracając do „Na żywo”… Tak, dzięki Kasi Rędaszce, Reni Gratkowskiej i Ani Śliwakowskiej mogę się rozwijać, współredagując „Historię jednej piosenki”. Cudownie jest odkrywać zapomnianych artystów, piosenki, czy ich twórców. Na początku nie było łatwo. Musiałem się przestawić i nauczyć pisać tabloidowo. Dopiero przy szóstym czy siódmym odcinku udało mi się w końcu załapać ten styl. Widać z dobrym efektem, bo do tej pory ukazało się ponad 90 historii. Wielu namawia mnie na książkę zbudowaną z tych gawęd, ale spokojnie, mamy czas.

Jesteś dyrektorem wydawniczym w Oficynie R. Co sprawiło, że postanowiłeś powołać ją w 2014 roku do życia?
Głupota ludzi zajmujących się w wydawnictwach doborem książek do wydania, którzy są zbyt młodzi, by docenić potencjał tego, co im proponuję. Ponadto do żadnej z książek wydanej w Oficynie R nie dołożyłem ani grosza, a wręcz na każdej zarobiłem, więc widać, że taka literatura jest potrzebna. Tylko po co ja mam tłumaczyć to panience, której – jak to kiedyś ładnie powiedziała Marysia Czubaszek – rozum kończy się na wysokości tipsa, szkoda mi na to czasu i nerwów. Mam stałą, sprawdzoną ekipę, która wie czego chcę i nie muszę się z nikim kłócić, a książka od początku do końca jest pod moim nadzorem.

Na funpege’u jest napisane, że „Oficyna R, to mała oficyna, która będzie wydawać książki o gwiazdach bigbitu i rodzinie Kossaków.” Do tej pory wydane książki wykraczają poza wcześniej wspomnianą tematykę. Czy jesteś otwarty na innych autorów, którzy chcieliby u ciebie wydawać? Jakie książki by cię interesowały jako wydawcę?
Kiedy zwracają się do mnie znajomi, to chętnie im pomagam, ale staram się nie wchodzić w to do końca, nie mam czasu na promocję danego tytułu, a tego oczekuje autor i wcale mnie to nie dziwi. Wydam wszystko, co mi się spodoba, ale najpierw muszę poznać autora.

Czy jest coś, czego jeszcze w życiu nie spróbowałeś robić, a bardzo chciałbyś?
Robiłem mnóstwo rzeczy. Pracowałem w knajpie, bibliotece, radiu, telewizji, domu kultury i wielu innych miejscach. Ta różnorodność pomaga mi w tym, co robię teraz. Uważam, że doświadczenie ważniejsze jest od dyplomów. Nie mam jakiś wizji, ani wymagań – jeśli przyjdzie potrzeba, to usiądę na kasie w Biedronce. Mówią, że jestem pracoholikiem, coś w tym jest, bo nie potrafię siedzieć bezczynnie – życie jest zbyt krótkie. 

Dziękuję za rozmowę.

Z Rafałem Podrazą rozmawiała Edyta Rauhut.                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                   






Komentarze

  1. Bardzo mnie zainteresował pana wywiad/Czasem cos tam panu komentuję na facebooku/.Jak bardzo wiele /kilkaset osób z Sląska z i z poza niego/uwielbiam osobe Sląskiego piosenkarza pana Damiana Holeckiego.Uważam ,że jego życie, jego drogai tego kim teraz jest i co tworzy i co robi jest bardzo ciekawa i warta zainteresowania.Przechodzil rożne koleje losu Był górnikiem potem studiował na słynnej Alma Mater Estrady wyzszej Szkole Muzycznej w Katowicach Jest ogromnie lubiany przez całe rzesze jego fanów.Pracuje w tv TVS prowadzi w radio i tv swoje programy i już czas aby poznała go cala Polska a nie tylko ludzie z Pcimia dolnego.Ma piekny domek w Brennej .Ostatnio ukazał się malutki wywiad z nim na lamach tygodnika Na zywo,Bardzo bym chciała aby zrobiło się o nim głosniej aby mogł zaistnieć w całej Polsce.Teraz kiedy nie ma zbyt wielu następców piosenkarzy.p.Krawczyka ,p Polomskiego niech pan napisze o nim Taki wywiad też zachwyciłby jego fanów Powodzenie gwarantowane.Wiem,że pan moze pominąć moją prosbę milczeniem i pomyśleć jeszcze jedna nawiedzona fanka Ja za 3 miesiace mam 80 lat i bardzo bym chciała pana wspaniałym piórem napisaną książkę o moim Idolu Przeczytać.To jest wykształcony piosenkarz o cudownym głosie ale z kiepską reklamą Może to dlatego ,że to Slązak Nie wiem,ale bardzo proszę niech pan mi na facebooku odpisze jak pan to widzi w swoim wywiadzie powiedział pan ,że nie lubi pan siedziec bezczynnie -oto jest temat niech pan z niego skorzysta A póki co serdecznie pozdrawiam i przepraszam za zbytnia śmiałośc ale w moim wieku sie ludziom już nieco przebacza.A co do pana Kondratowicza wspaniały człowiek.I ma pana rację tak ciepło go wspominajac.Serdecznie pozdrawiam

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Dzień dobry :) Cieszę się, że zainteresowała Panią moja rozmowa z Rafałem Podrazą. Przekażę mu informację o Pani komentarzu. Zapraszam też do lektury innych tekstów na blogu. Pozdrawiam. Edyta Rauhut

      Usuń

Prześlij komentarz